Obudziłam
się tylko po to, by stwierdzić, że czuję się gorzej niż fatalnie. Moją głowę
ściskało coś na kształt metalowego hełmu, a od środka ktoś toczył w niej bitwę.
Na czołgi i granaty. Gdy spróbowałam się poruszyć wybuchło w niej coś jakby
bomba atomowa. Fala uderzeniowa wraz z toksycznymi pyłami przetoczyła się
istnym tornadem przez resztę ciała. Strasznie chciało mi się wymiotować, ale
przecież nie mogłam się ruszyć. Nawet mój żołądek nie miał sił, by wywołać
choćby mały gejzerek.
Zrozumiałam,
że miał rację. Ten Gość od Wydłużania. Naprawdę umierałam. I to w tak
idiotyczny sposób. Nie od śmiertelnej choroby, nie w obronie ojczyzny albo kogoś z rodziny, nie padłam ofiarą terrorystów, trucizny, pirata drogowego czy
kataklizmu. Zabijała mnie własna głupota. Cholera! Ludzie! Pieprzyć te wszystkie
świadectwa z paskiem. Ten walnięty system i tak produkuje samych debili!
No
dobra. Dobra! Wyżaliłam się i zrobiłam jedyną sensowną (czy ja wiem?) rzecz,
jaka mi pozostała. Zemdlałam. Tym razem
na dobre.
na dobre.
– I jak się czujesz?
To
pytanie docierało do mnie baaaardzo powoli. Gdy już dotarło rozpoczął się
proces analizowania możliwych odpowiedzi. Nie czułam się źle. Nic już nie
bolało, nic nie piekło, nic nie ściskało głowy. W ogóle miała wrażenie, jakby
pozbawiono mnie jej, lub napompowano ją helem. Nie czułam się z tym dobrze i
nie wiedziałam, czy wolę ten stan od śmierci.
– Inaczej – odparłam po długiej chwili.
– No, zdziwiłbym się, gdybyś czuła się tak samo.
– Jestem duchem? – spytałam, oglądając swoje ręce. Nie stały się przezroczyste,
ale ich kontury lekko się rozmazywały.
– A czujesz się jak duch?
– Nie wiem, jak one się czują.
– Ja też nie. Widzisz, MY jesteśmy czymś na kształt wspomnienia pod postacią
skondensowanego powietrza.
– Toś wyjaśnił…
Musiałam
jednak przyznać, że to, co powiedział, choć absurdalne, miało jakiś sens. Nie
mogłam skupić wzroku na żadnym elemencie jego ciała, ale jego postać w jakiś sposób rysowała mi się
w całości przed oczami.
– To co? Idziemy?
Uniosłam
swoją nową głowę i rozejrzałam się. Byliśmy w miejscu naszego poprzedniego spotkania, czyli na moim podwórku. Brakowało
tylko koca i moich butów. Pies latał po dawno niesprzątanym wybiegu, skamląc. Zmarszczyłam brwi. Wyglądało na to, że
o nim zapomniano.
– Co się dzieje? Gdzie chcesz mnie zabrać?
– Tydzień temu zapadłaś w śpiączkę, z której wybudzisz się lub nie za miesiąc. Zależy od tego, czy wywiążesz się z umowy.
– Jakiej umowy?
– Spokojnie. Zaraz ją zawrzemy.
Merkury
skamlał coraz przeraźliwiej. Ruszyłam w jego stronę, zastanawiając się, czy dam radę otworzyć bramkę wybiegu, czy
przez nią przeniknę.
– Co robisz?
– Czekaj. Przecież tak nie można.
Nie
przeniknęłam przez bramkę. Popchnęłam ją, a ona ustąpiła. Z lekkim opóźnieniem,
ale ustąpiła. Zupełnie, jakbym rzeczywiście składała się z wiatru i „skondensowanego powietrza”.
– Co chcesz zrobić? – ponowił pytanie. W jego tonie pobrzmiewała ostrzegawcza
nuta, którą zignorowałam.
– Chcę skrócić jego męczarnie! – odpowiedziałam stanowczo i w tym momencie odczułam dziwną sensację poniżej żołądka. Przy wydechu miałam
wrażenie, że z moich ust, oczu, nosa i uszu wydobywa się chłodny, pachnący
ziołami pył.
Otrząsnęłam
się, zastanawiając, czemu po śmierci muszę mieć jeszcze lepsze schizy niż za
życia. Ukucnęłam przy Merkurym, by go pogłaskać i zapewnić, że zaraz go
nakarmię, gdy… Mój kochany czworonóg, podskakujący do tej pory nerwowo, zamknął
oczy i osunął się na ziemię. Złapałam jego mordkę, dotknęłam boku. Był
przerażająco nieruchomy.
– Co… co się stało?
– Skróciłaś jego męczarnie – wytłumaczył cicho.
Moje
oczy rozszerzyły się do granic możliwości. Odsunęłam się od zwłok mojego
zwierzaka najszybciej, jak mogłam nadal na czworakach.
– Ja to zrobiłam?
– Nie dałaś mi czasu na małe wprowadzenie. Muszę ci tro…
– Chodźmy stąd! – Znowu nie dałam mu dokończyć. – Chodźmy, proszę!
– Gdzie?
– Nie wiem! Zabierz mnie daleko! Z dala od domu, zwierząt a przede wszystkim ludzi.
Podniósł
mnie z ziemi i objął ramieniem.
– Nie ma takiej potrzeby, ale… Chodź. Zamknij oczy.
Ostatnie
szybkie spojrzenie na Merkurego, jego budę, podwórko, na którym umarłam i
wreszcie na dom. Odnalazłam jeszcze wzrokiem moje okno. Pokój jest pewnie cały pokryty w kurzu. Wychodzi na to, że mijają już
trzy tygodnie od ostatniego sprzątania. Miałam go odkurzyć po powrocie z
opalania się.
Nie
zdążyłam. Umarłam.
Przez
głowę przechodzi mi idiotyczna myśl. Czy mama uzna to za wystarczającą wymówkę? Kiedy dochodzę do wniosku, że kurz w moim pokoju
to najmniejsze z jej obecnych zmartwień, ściskam mocniej dłoń spoczywającą na
moim ramieniu i zamykam posłusznie oczy.
Całe
moje ciało staje się lżejsze niż powietrze, niż hel, niż wodór. Nie wynaleziono jeszcze takiego pierwiastka. Pewnie nie
zostanie wynaleziony. A ja, wbrew wszelkim prawom fizyki, chemii, czy innych
spraw, które już mnie nie dotyczą, lecę. Lecę. Lecę.
Przeszła
mi ochota na powroty.
Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
lecę…
lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę…lecę...
Lecę… lecę… DALEKO
Lecę…
lecę… STĄD
Lecę…
Lecę…
Biedny piesełek ;-; a jeszcze bardziej żal mi jego pani...
OdpowiedzUsuńIntrygujesz, nie powiem :) ciągle zastanawiam się, co będzie dalej :)
Twoje opowiadanie jest dla mnie czymś zupełnie nowym, przynosi powiew świeżości, bo jak dotąd z podobnym się nie spotkałam :)
Nie mam pojęcia, co bym zrobiła na miejscu głównej bohaterki... O.O
Czekam nieciepliwie na ciąg dalszy!
Pozdrawiam i weny życzę :3
Cillianna
Coraz ciekawiej. Czekam na więcej ;)
OdpowiedzUsuń~you know who ;*