piątek, 19 września 2014

Gość od Wydłużania – ROZDZIAŁ I

Obudziłam się tylko po to, by stwierdzić, że czuję się gorzej niż fatalnie. Moją głowę ściskało coś na kształt metalowego hełmu, a od środka ktoś toczył w niej bitwę. Na czołgi i granaty. Gdy spróbowałam się poruszyć wybuchło w niej coś jakby bomba atomowa. Fala uderzeniowa wraz z toksycznymi pyłami przetoczyła się istnym tornadem przez resztę ciała. Strasznie chciało mi się wymiotować, ale przecież nie mogłam się ruszyć. Nawet mój żołądek nie miał sił, by wywołać choćby mały gejzerek.
Zrozumiałam, że miał rację. Ten Gość od Wydłużania. Naprawdę umierałam. I to w tak idiotyczny sposób. Nie od śmiertelnej choroby, nie w obronie ojczyzny albo kogoś z rodziny, nie padłam ofiarą terrorystów, trucizny, pirata drogowego czy kataklizmu. Zabijała mnie własna głupota. Cholera! Ludzie! Pieprzyć te wszystkie świadectwa z paskiem. Ten walnięty system i tak produkuje samych debili!
No dobra. Dobra! Wyżaliłam się i zrobiłam jedyną sensowną (czy ja wiem?) rzecz, jaka mi pozostała. Zemdlałam. Tym razem
na dobre.



– I jak się czujesz?
To pytanie docierało do mnie baaaardzo powoli. Gdy już dotarło rozpoczął się proces analizowania możliwych odpowiedzi. Nie czułam się źle. Nic już nie bolało, nic nie piekło, nic nie ściskało głowy. W ogóle miała wrażenie, jakby pozbawiono mnie jej, lub napompowano ją helem. Nie czułam się z tym dobrze i nie wiedziałam, czy wolę ten stan od śmierci.
 Inaczej – odparłam po długiej chwili.
 No, zdziwiłbym się, gdybyś czuła się tak samo.
 Jestem duchem? – spytałam, oglądając swoje ręce. Nie stały się przezroczyste, ale ich kontury lekko się rozmazywały.
 A czujesz się jak duch?
 Nie wiem, jak one się czują.
 Ja też nie. Widzisz, MY jesteśmy czymś na kształt wspomnienia pod postacią skondensowanego powietrza.
 Toś wyjaśnił…
Musiałam jednak przyznać, że to, co powiedział, choć absurdalne, miało jakiś sens. Nie mogłam skupić wzroku na żadnym elemencie jego ciała, ale jego postać w jakiś sposób rysowała mi się w całości przed oczami.
 To co? Idziemy?
Uniosłam swoją nową głowę i rozejrzałam się. Byliśmy w miejscu naszego poprzedniego spotkania, czyli na moim podwórku. Brakowało tylko koca i moich butów. Pies latał po dawno niesprzątanym wybiegu, skamląc. Zmarszczyłam brwi. Wyglądało na to, że o nim zapomniano.
 Co się dzieje? Gdzie chcesz mnie zabrać?
 Tydzień temu zapadłaś w śpiączkę, z której wybudzisz się lub nie za miesiąc. Zależy od tego, czy wywiążesz się z umowy.
 Jakiej umowy?
 Spokojnie. Zaraz ją zawrzemy.
Merkury skamlał coraz przeraźliwiej. Ruszyłam w jego stronę, zastanawiając się, czy dam radę otworzyć bramkę wybiegu, czy przez nią przeniknę.
 Co robisz?
 Czekaj. Przecież tak nie można.
Nie przeniknęłam przez bramkę. Popchnęłam ją, a ona ustąpiła. Z lekkim opóźnieniem, ale ustąpiła. Zupełnie, jakbym rzeczywiście składała się  z wiatru i „skondensowanego powietrza”.
 Co chcesz zrobić? – ponowił pytanie. W jego tonie pobrzmiewała ostrzegawcza nuta, którą zignorowałam.
 Chcę skrócić jego męczarnie! – odpowiedziałam stanowczo i w tym momencie odczułam dziwną sensację poniżej żołądka. Przy wydechu miałam wrażenie, że z moich ust, oczu, nosa i uszu wydobywa się chłodny, pachnący ziołami pył.
Otrząsnęłam się, zastanawiając, czemu po śmierci muszę mieć jeszcze lepsze schizy niż za życia. Ukucnęłam przy Merkurym, by go pogłaskać i zapewnić, że zaraz go nakarmię, gdy… Mój kochany czworonóg, podskakujący do tej pory nerwowo, zamknął oczy i osunął się na ziemię. Złapałam jego mordkę, dotknęłam boku. Był przerażająco nieruchomy.
 Co… co się stało?
 Skróciłaś jego męczarnie – wytłumaczył cicho.
Moje oczy rozszerzyły się do granic możliwości. Odsunęłam się od zwłok mojego zwierzaka najszybciej, jak mogłam nadal na czworakach.
 Ja to zrobiłam?
 Nie dałaś mi czasu na małe wprowadzenie. Muszę ci tro…
 Chodźmy stąd! – Znowu nie dałam mu dokończyć. – Chodźmy, proszę!
 Gdzie?
 Nie wiem! Zabierz mnie daleko! Z dala od domu, zwierząt a przede wszystkim ludzi.
Podniósł mnie z ziemi i objął ramieniem.
 Nie ma takiej potrzeby, ale… Chodź. Zamknij oczy.
Ostatnie szybkie spojrzenie na Merkurego, jego budę, podwórko, na którym umarłam i wreszcie na dom. Odnalazłam jeszcze wzrokiem moje okno. Pokój jest pewnie cały pokryty w kurzu. Wychodzi na to, że mijają już trzy tygodnie od ostatniego sprzątania. Miałam go odkurzyć po powrocie z opalania się.
Nie zdążyłam. Umarłam.
Przez głowę przechodzi mi idiotyczna myśl. Czy mama uzna to za wystarczającą wymówkę? Kiedy dochodzę do wniosku, że kurz w moim pokoju to najmniejsze z jej obecnych zmartwień, ściskam mocniej dłoń spoczywającą na moim ramieniu i zamykam posłusznie oczy.
Całe moje ciało staje się lżejsze niż powietrze, niż hel, niż wodór. Nie wynaleziono jeszcze takiego pierwiastka. Pewnie nie zostanie wynaleziony. A ja, wbrew wszelkim prawom fizyki, chemii, czy innych spraw, które już mnie nie dotyczą, lecę. Lecę. Lecę.
Przeszła mi ochota na powroty.

Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę… lecę…
Lecę… lecę…lecę...
Lecę… lecę…                                                                                           DALEKO
Lecę… lecę…                                                                                                            STĄD
Lecę…
Lecę…


2 komentarze:

  1. Biedny piesełek ;-; a jeszcze bardziej żal mi jego pani...
    Intrygujesz, nie powiem :) ciągle zastanawiam się, co będzie dalej :)
    Twoje opowiadanie jest dla mnie czymś zupełnie nowym, przynosi powiew świeżości, bo jak dotąd z podobnym się nie spotkałam :)
    Nie mam pojęcia, co bym zrobiła na miejscu głównej bohaterki... O.O
    Czekam nieciepliwie na ciąg dalszy!
    Pozdrawiam i weny życzę :3
    Cillianna

    OdpowiedzUsuń
  2. Coraz ciekawiej. Czekam na więcej ;)
    ~you know who ;*

    OdpowiedzUsuń